piątek, 30 sierpnia 2013

Zatrzęś mną!

Nagle budzisz się ze snu. Masz wrażenie, że Twoje łóżko w ciągu nocy musiało chyba wzbogacić się o znany ze starych filmów mechanizm wibrujący, ponieważ trzęsie się na wszystkie strony. Nie, jednak to nie to. Krótkie spojrzenie na resztę pokoju, mija kilka sekund. Nie jest źle, myślisz, obracając się na drugi bok. Nic się nie dzieje, to tylko małe trzęsienie ziemi. 

Wybierając się do Chile byłam świadoma, że kraj leży w jednym z najbardziej aktywnych sejsmicznie regionów na świecie. Ale co innego wiedzieć, że zdarzają się trzęsienia ziemi, a co innego je przeżyć. Podczas mojego pierwszego miesiąca tutaj ciągle słyszałam, że to się zdarza i co całkiem często, oraz że nie należy się przejmować. Moi współlokatorzy co jakiś czas mi przypominali, że jak kiedyś mnie obudzą wstrząsy mam się nie bać. Bo to normalne. 

Niemniej jednak dla większości studentów zagranicznych dzisiejszy poranek był wyjątkowy. Nasze pierwsze odczuwalne trzęsienie ziemi! Każda rozmowa na uniwersytecie zaczynała się od zwrotu "Obudziłeś się jak trzęsło? ja też! Ale dziwnie!", a tym wymianom zdań nieodmiennie towarzyszyły zdziwione lub rozbawione spojrzenia studentów z Ameryki Południowej. Trudno się dziwić - dla nich to chleb powszedni. Myślę, że jeszcze z dwa takie wstrząsy i na Europejczykach też przestanie to robić wrażenie. 

Moja koleżanka z zajęć powiedziała mi dziś, że bardzo dobrze, że ostatnio jest dużo małych wstrząsów. To znaczy, że płyty tektoniczne przesuwają się powoli i nie należy się spodziewać dużego trzęsienia Ziemi.  
Pozostaje mi mieć nadzieję, że to prawda, i że uda mi się nie doświadczyć takich wstrząsów jakie nawiedziły Chile w 2010 roku. Trzy lata temu trzęsienie ziemi o skali ponad 8 w skali Richtera zniszczyło wiele zabytkowych budynków i spowodowało śmierć setek osób. 

Z trzęsieniami ziemi związane jest jeszcze jedno zjawisko: tsunami. Największe nawiedziło Chile po wstrząsach w 2010 roku.

Przy mniejszych ruchach płyt tektonicznych tsunami nie występuje. W nadmorskich miejscowościach na nadbrzeżu można zaobserwować takie znaki: 
"Strefa zagrożenia tsunami"

Mijając te oznaczenia po raz pierwszy, w położonym nad oceanem Valparaiso, czułam się nieswojo. Tsunami nie kojarzy się najlepiej. Wtedy też pomyślałam, że w sumie to może dobrze, że nie mieszkam nad morzem, tylko w głębi lądu. 

Statystyki mówią, że silne wstrząsy, jak te z 2010 roku, zdarzają się raz na 20 lat. Pozostaje mi wierzyć, że to prawda, i cieszyć się, że mieszkam w dwupiętrowym budynku  i daleko od morza :) 

niedziela, 25 sierpnia 2013

Jak ugryźć milion peso...

Gdy myślimy o krajach pozaeuropejskich wyłączając USA i Kanadę, generalnie wydaje nam się, że są tańsze niż Europa. A w azjatyckich i południowoamerykańskich ceny na pewno są niższe niż w Polsce.

Niestety. Wszystkich tych, którzy myślą w kategorii "Chile? Ale super! Będziesz żyła jak król za jednego dolara tygodniowo!", muszę rozczarować. Chile wraz z Argentyną i Brazylią należy do najdroższych krajów Ameryki Południowej, w których to państwach ceny są porównywalne do krajów strefy euro.

Ale od początku. Moje pierwsze zderzenie z chilijską walutą, peso, wprawiło mnie w zdumienie. Pokój do wynajęcia kosztuje 200.000 peso, czyli... ile właściwie? Wszystkie ceny wydawały mi się olbrzymie, a to z uwagi na ilość zer i wielkość nominałów. Całe szczęście istnieją internetowe przeliczniki walut, i już po minucie mogłam się dowiedzieć, że 200.000 peso to jakieś $400. Po kilku dniach pobytu, żeby nie musieć pamiętać, że 1zł to 163 peso (a później mnożyć/dzielić przez 163), nauczyłam się posługiwać się prostą sztuczką przeliczania na dolary: "odcinamy" trzy zera od końca a następnie mnożymy razy dwa. Dziecinnie proste :)
Banknoty 10.000 peso

Mimo, że ceny większości produktów zaczynają się od 100peso wypuszczono także monety 1 i 5 peso. 


Napisałam, że w Chile tanio nie jest. Jak więc wyglądają ceny?

- przeciętna cena za pokój/miesiąc: 170.000 - 220.000 peso (można znaleźć i droższe i tańsze)
- butelka CocaColi 591ml: 700 peso
- obiad "menu dnia": 3.400 - 6.000 peso
- bilet komunikacji miejskiej (metro): 670 peso
- lokalne piwo 1l: 1.400 peso
- chleb (coś na kształt tostowego): 1.500 peso
- taksówka na odcinku 4km: 2.000 peso (o ile nie dasz się oszukać ;) )
- drink w barze: 3.000 peso
- kawa nescafe małe opakowanie: 1.200 peso
- wędlina drobiowa 200g: 1.400 peso
- ser żółty 200g: 2.500 peso

*są to wartości przybliżone, ponieważ ceny różnią się oczywiście w zależności od miejsca gdzie robimy zakupy.

Na koniec przedstawiam mój "skarb", Dostałam go pewnego dnia w sklepie od pana, który stwierdził, że za kilka lat ta moneta będzie warta fortunę. I że mam ją trzymać. No więc trzymam:

Moneta 10 peso ze znakiem wolności - symbolem dyktatury wojskowej.
Obecnie rzadko spotykana, ponieważ nowo wybijane monety zdobi wizerunek Bernardo O'Haggins lub plemienia Mapuche.
Możliwe jednak, że za kilka lat będzie coś warta ;) 

wtorek, 20 sierpnia 2013

Cerro de Santa Lucía

Drugiego dnia mojego pobytu w Santiago,w czasie spaceru, trafiłam przypadkiem do Cerro de Santa Lucia. Ten park położony na wzgórzu od pierwszej wizyty stał się jednym z moich ulubionych miejsc w Santiago. Nie tylko daje możliwość obcowania z naturą w samym środku wielkiego miasta, ale również zapewnia piękny widok na Andy. 

Przed konkwistą wzgórze było nazywane przez plemię Mapuche Huelén co można przetłumaczyć jako smutek lub ból. Konkwistadorzy przechrzcili je na Wzgórze Świętej Łucji, ponieważ w dzień ich przybycia w kościele katolickim obchodzi się wspomnienie liturgiczne tej świętej.

Na terenie parku można zobaczyć wiele pomników
Wybudowany na początku XX wieku Taras Neptuna górujący nad główną ulicą miasta

Taras Neptuna
Taras Neptuna




Na jednym z tarasów znajdują się rzeźby nawiązujące do sztuki plemion Mapuche

Widok na Plaza de Pedro de Valvidia

Na terenie parku można zobaczyć typową dla tego regionu roślinność

Wieża widokowa

Andy widziane ze wzgórza

Panorama Santiago
Pomnik Pedro de Valvidia, założyciela Santiago, który ogłosił utworzenie miasta właśnie na wzgórzu Santa Lucia.


Na wzgórzu znajduje się również mała kapliczka

Jedna ze śnieżek wiodąca na wzgórze

Mural przedstawiający założenie miasta Santiago

Utrwalony w kamieniu list Pedro de Valvidii, w którym opisuje piękno nowo odkrytej ziemii

Wejście na wzgórze Santa Lucía


środa, 14 sierpnia 2013

Zima, zima zła!

Jestem w pełni świadoma, że połowa czytelników po przeczytaniu tytułu patrzy za zdziwieniem na ekran. Zima? W Ameryce Południowej? Przecież tam ciągle świeci słońce i rosną palmy! Właściwie jest w tym trochę racji, ale...

Muszę się zgodzić, że w porównaniu z polską, białą zimą, zima w Santiago to amator. 5 - 15 stopni w dzień, zero śniegu. Nuda. Mimo to nie wolno jej lekceważyć. Potrafi dopiec :) 

 3 powody, dlaczego nie można lubić zimy w Santiago: 
1. Brak ogrzewania 
Tak, tak. Dobrze słyszycie, w domu nie ma kaloryferów. Rano budzicie się w pomieszczeniach, w których temperatura jest podobna do tej panującej na zewnątrz, a więc w granicach 5-8 stopni. Upał! 
Ogrzewania nie ma również w żadnym właściwie budynku: restauracje i budynki użytku publicznego ratują się grzejnikami gazowymi lub elektronicznymi

2. Nie ma kołdry:
Tak, nie dość, że w Chile nie mają kaloryferów, to jeszcze nie znają takiego wynalazku jak kołdra. Zamiast tego śpią przykryci dużą ilością koców, które są tak ciężkie, że czasem ciężko się ruszyć. W sklepach można kupić coś na kształt kołdry, ale jest dużo cieńsze i tak trzeba się nakrywać dodatkowo kocem, lub paroma. Dla największych zmarzlaków jedynym sposobem na przeżycie zimy jest zakup ciepłej piżamy i elektrycznego prześcieradła. 

3. Słaba izolacja budynków 
Nawet jeśli zainwestujemy w grzejnik gazowy lub elektryczny nasz trud pójdzie na nic. Pojedyncze szyby oraz słaba izolacja budynków sprawia, że nasze ciepło bardzo szybko ucieka na zewnątrz. 

Żeby nie wyszło na to, że tylko narzekam, oto: 

 3 powody, dla których można lubić zimę w Santiago: 

1. Trwa tylko 2 - 3 miesiące
Zaczyna się pod koniec czerwca i kończy w połowie września. W tym czasie bywają tygodnie zimne i deszczowe, ale również ciepłe i słoneczne, nawet powyżej tych 15 stopni. 

2. Jest dość ciepła 
Mimo dużej wilgotności powietrza, co wzmaga odczuwanie zimna, to jednak da się przeżyć. W dzień wystarczy się cieplej ubrać, a wieczorem przykryć kocem popijając herbatę. 

3. Można oglądać ośnieżone Andy na horyzoncie.
Zdecydowanie najlepszy powód by pokochać śnieg w Chile!  

wtorek, 6 sierpnia 2013

Kwartały, Jabłka i inne odległości

- Jak daleko do najbliżej stacji bezynowej? 
- Cztery kwartały, na Katedralnej z Pałacową. 

Takie konwersacje nie są w Ameryce Południowej niczym dziwnym. Pytając o drogę nigdy nie usłyszymy "Musi Pan iść 500m prosto, a potem skręcić w prawo...". Duża przestrzeń i wielkie miasta wymagają stosowania szczególnego pojęcia odległości.

Są nimi przede wszystkim tzw. cuadras (można to przetłumaczyć jako "kwartały"). Jedna cuadra to mniej więcej około 100 - 120 metrów. Obejmuje obszar między dwoma skrzyżowaniami ulic.

Obszar zaznaczony za zielono to tzw. manzana (hisz. jabłko), utworzona przez cztery caudras. Z moich doświadczeń wynika jednak, że częściej stosuje się pojęcie kwartałów. 
Bez znajomości odpowiedniej cuadra możemy zapomnieć nawet o zamówieniu taksówki. Wsiadając do pojazdu nie wystarczy powiedzieć: na ulicę Katedralną. Nie, nie. Trzeba dodać, że na "Katedralną z Brytyjską". Wtedy możemy mieć pewność, że taksówkarz dowiezie nas na odpowiedni kwartał. Pomimo początkowych trudności ze zrozumieniem czym właściwie jest cuadra. stosowanie tego pojęcia wchodzi szybko w nawyk, więc teraz nie używam innej miary odległości.

Dla ciekawskich dodam, że cuadras nie jest wynalazkiem wyłącznie południowoamerykańskim. Stosowano go  w Ameryce Północnej, oraz w Europie. Podział na kwartały funkcjonował również w naszym kraju, w Krakowie w latach 1257 - 1791.
 Istniały cztery kwartały: Sławkowski, Grodzki, Rzeźniczy i Garncarski. Nie miały jednak nic wspólnego z regularnymi kształtami latynoamerykańskich cuadras. Dziś obszar ten stanowi Stare Miasto.

sobota, 3 sierpnia 2013

Śniadanie u francuskiego fryzjera






Organizacja zajmują się studentami zagranicznymi oprowadziła nas ostatnio po trochę mniej uczęszczanych dzielnicach Santiago. Na koniec mieliśmy iść do lokalnej knajpki by zjeść śniadanie. Knajpka miała być dość stara i mieć swój specjalny klimat.


Ku naszemu zdziwieniu zatrzymaliśmy się przed prawdziwym salonem fryzjerskim. A dokładniej salonem fryzjerskim wyjętym jak ze starego zdjęcia. Wszystko wyglądało jakbyśmy cofnęli się w czasie do początków XX wieku.

Tutejsi fryzjerzy wciąż stosują "tradycyjne" techniki i narzędzia fryzjerskie. Panowie i panie mogą się ostrzyc w tym historycznym miejscu już za $10 - $12. 
Zakład fryzjerski, założony w 1891 roku, od 1925 zajmuje obecny lokal. Od tamtego czasu nie zmieniono wystroju. Ponoć przez lata odwiedzali go sławni i ważni mieszkańcy Santiago. Z bardziej współczesnych należy wymienić: Isabelle Allende, Eduardo Frei czy też Sebastian Piñera.

Mimo początkowego zaskoczenia okazało się, że tuż za zabytkowym, lecz wciąż czynnym salonem, znajduje się restauracja.

Lokal został urządzony w stylu doskonale wpasowującym się w historię tego miejsca.



Wszystkim Paniom odwiedzającym tą restaurację z wyprzedzeniem powiem, że gdy na pytanie gdzie znajduje się łazienka w odpowiedzi usłyszą: "w Narnii" powinny potraktować odpowiedź bardzo poważnie. I udać się na poszukiwanie... szafy.

Więcej o Boulevard Lavaund można poczytać na http://www.boulevardlavaud.cl/

czwartek, 1 sierpnia 2013

Pokój z widokiem na Andy

Możliwe, że zabrzmię trochę jak fanatyczna wielbicielka Anny Jantar, ale muszę odwołać się po raz kolejny do tekstu wspomnianej już piosenki: "najtrudniejszy pierwszy dzień, jutro sam przekonasz się".

Mój pierwszy dzień w Chile na pewno nie należał do łatwych: walizka poczuła się na tyle związana z Europą, że została w Madrycie, dzień należał do najzimniejszych w ciągu ostatniego miesiąca... Ale już od drugiego dnia, po odzyskaniu bagażu, zmianie pogody i ujrzeniu słońca wszystko jest jak powinno. 

Santiago ma jak dla mnie bardzo południowoeuropejski klimat, porównałabym je z atmosferą panującą w Hiszpanii, ale podejrzewam, że już niedługo na własnej skórze przekonam się o wyjątkowości tego miejsca. 

A na razie chciałabym pokazać Wam coś co urzekło mnie od pierwszej chwili i nie przestaje zachwycać - Andy. 

Z wielu miejsc w mieście można podziwiać ośnieżone pasma górskie

Pewnie zabrzmi to dziwnie, ale podróż metrem na położony poza miastem kampus mojej uczelni należy do moich ulubionych części dzisiejszego dnia. Mogę się napatrzeć do woli na "Cordilleras", jak tutaj nazywa się pasma górskie, po obu stronach pociągu. 

Sam pobyt na kampusie również dostarcza wrażeń estetycznych


Andy to zdecydowanie najlepsze zakończenie horyzontu jakie mogę sobie wyobrazić.